I built a home for you for me.
Until it disappeared from you from me.
*
Dla
Bjoerna nie istniało lepsze miejsce na zakończenie kariery, niż Planica. Nie
rodzinne Oslo, nie ukochana Vikersundbakken, tylko właśnie słoweńska stolica
skoków, którą przed laty zdobył rekordowym lotem na 239 metrów. Planica
przynosiła same dobre wspomnienia. Gdy myślał o niej i o majestatycznej
Letalnicy, głupkowaty uśmiech cisnął się na jego twarz. Bo Planica to jego
triumf, jego dominacja, coś, co trzymał w garści przez długich sześć lat i co w
jakiś sposób wciąż pozwalało mu mieć tę nieznaczną przewagę przed innymi
zawodnikami. Zwłaszcza wtedy, gdy tak zwyczajnie przestawało iść, pojawiały się
pierwsze problemy z kręgosłupem, a potem… musiał odpuścić.
Z
pewnością nie tak to wszystko miało się ułożyć. Powrócił do rywalizacji pod
koniec sezonu, zdążając na Mistrzostwa Świata w lotach, które przyniosły mu nie
najgorszą osiemnastą lokatę. Dzięki niej pojechał do Planicy, aby nie tylko zamknąć
sezon 2013/2014, ale i możliwie najważniejszy rozdział w swoim życiu. Żałował jedynie, że nie mógł tego zrobić na
Letalnicy; że to nie na niej wykonał ten ostatni, pożegnalny lot. Podczas jego
ostatniego w życiu konkursu skocznia mamucia, jedynie cicho majaczyła wśród
mgły, otoczona przez rusztowania. Nigdy nie wypróbuje przebudowanego obiektu.
Nigdy nie pobije na niej swojego świetnego lotu; zrobi to ktoś inny. Nigdy już
nie wzniesie się w powietrze i nie poczuje, jak fantastycznie jest móc lecieć te
kilka metrów nad ziemią, walcząc o ponad dwusetną odległość.
A
– musiał przyznać – towarzyszące lotom uczucie było jednym z najwspanialszych,
jakich kiedykolwiek doświadczył.
W
jednym ujęciu zamknął wspomnienie zalanej mgłą Velikanki. Odsunął aparat od twarzy
i przyjrzał się wykonanemu przed kilkoma sekundami zdjęciu, które ocenił
szerokim uśmiechem. Jego ostatni przystanek w podróży zwanej karierą skoczka
narciarskiego, ostatni akt tej wielkiej sztuki, w której pojawiła się rola
Bjoerna Einara Romoerena… Koniec. Może wysiąść z tego rollercoastera, może
ukłonić się po raz ostatni, nim kurtyna opadnie i wreszcie odpocząć.
A
tego właśnie potrzebował po tych wszystkich latach. Aby nareszcie spokojnie
usiąść z Martine przed kominkiem, trzymać jej rękę i wybierać miejsca, w które
udadzą się podczas podróży dookoła świata. W końcu będą mieli czas dla siebie i
swoich marzeń. W końcu będzie miała go tylko dla siebie.
-
W zasadzie to drugie, o czym cały czas marzymy, gdy skaczemy, prawda?
Bjoern
posłał rozbawione i lekko zamglone spojrzenie siedzącemu obok przyjacielowi, z
którym to zazwyczaj spędzał większość czasu podczas imprez kończących sezon.
Simon Ammann w wielkim skupieniu zdrapywał etykietkę z butelki piwa, wykazując
stan względnego wstawienia. Okulary zjechały mu na środek nosa, a ciągle
przeczesywane palcami włosy odstawały w różne strony.
-
Chcemy medali, ale chcemy też być z rodziną. Chcemy wygrywać i chcemy spędzać
nudne dni przed telewizorem. Chcemy skopać tyłek małolatom i chcemy zbudować
dom – wyrecytował Ammann niemalże bez zająknięcia, po czym odłożył opróżnioną
butelkę na blat baru i wbił wzrok w swoje splecione palce. – I jakby nie
patrzeć, to skoki zawsze wygrywają.
-
Wygrywały – poprawił Bjoern. – Czas przeszły.
Romoeren
uśmiechnął się do siebie na myśl o Martine i wszystkim tym, co przed nimi.
Zrealizują swoje plany, w końcu wybudują ten dom na obrzeżach Oslo, którego
projekty czekają gdzieś w ich aktualnym mieszkaniu poza centrum stolicy, a ona
nareszcie otworzy swój wymarzony sklep. Wszystko się ułoży.
-
Chciałbym móc odpuścić tak łatwo, jak ty.
-
Nie startowałem praktycznie dwa sezony. To przyszło o wiele łatwiej, niż
myślisz.
Ammann
westchnął ociężale, sunąc palcem po gwincie butelki. Zdawał się nie rozumieć
tego, jak przez dwa lata skoki, do których Bjoern tak usilnie starał się
powrócić, oddalały się od niego z każdym dniem. Trenował, walczył o powrót, a
gdy w końcu usiadł na belce podczas konkursu, zaczęło czegoś brakować. To już
nie było to samo, a Simon nie mógł tego rozumieć. Od lat regularnie punktował w
Pucharze Świata, wygrywał w każdym sezonie, jest pieprzonym poczwórnym mistrzem
olimpijskim. Nie zrozumiałby.
Nagle
Ammann zapłakał rzewnie i ułożył czoło na dłoniach.
-
Do dupy z tym.
-
Do dupy z czym?
-
No z tym… - stęknął i machnął ręką ponad głową. - … z tym wszystkim, no!
Bjoern
westchnął, przysunął w stronę Ammanna kieliszek wypełniony wódką i poklepał go
po plecach. Doskonale zdawał sobie sprawę, co takiego zaprzątało simonową głowę
i co jednocześnie od paru lat nie pozwalało mu zakończyć kariery. Odpowiedź
była tak prosta, że z pewnością nawet Hilde nie miałby z nią najmniejszych
problemów. Po prostu nic nie bolało Simona bardziej od wciąż niezwyciężonego
Turnieju Czterech Skoczni.
-
Daj spokój, stary. Przecież widać, że nie chcesz tego kończyć. To jeszcze nie
twój czas.
-
A kiedy będzie odpowiedni?
Bjoern
wydął dolną wargę i wzruszył ramionami. Jak to było z nim? Kiedy poczuł, że to ten moment? Czy to nie było tego
bożonarodzeniowego poranka, gdy obudził się obok Martine, spojrzał na jej
spokojną twarz i uznał, że właśnie tak jest najlepiej? Że nie potrzebuje już
niczego więcej? Prawdopodobnie to właśnie wtedy poczuł, że przecież ma już
wszystko i nie musi już szukać dalej.
-
Sam przyjdzie.
Trzy
kolejki później, głowa Ammanna wsparta na dłoni, kiwała się na boki, zupełnie
nie w rytm granej piosenki. Okulary opadły już na czubek szwajcarskiego nosa, a
usta wydęły w wyrazie zadumy, który dopełniało wbite w przestrzeń puste
spojrzenie.
-
Nie wiem. Nic nie wiem. Chciałbym być pewny swojego skakania tak bardzo jak
tego, że Fannemel właśnie rozbiera się na stole Hofera.
Ber
obrócił się w stronę, w którą skierowany był mętny wzrok Simona. Anders właśnie
rozpinał guziki swojej koszuli, wywijając w rytm piosenki, z którą co jakiś
czas wykrzykiwał „I don’t care! I love it!”, nie popisując się dalszą
znajomością tekstu. Typowy Fannemel w
naturalnym środowisku. Do obrazka
nie pasował jedynie przyssany do kolorowej słomki, strzelający oczami na
wszystkie strony Walter Hofer i wymalowana na jego opalonej twarzy
konsternacja.
- Matko Boska Kojonkoska – mruknął Bjoern,
odwracając się plecami do widoku, który sprowadzał coraz większe grono
zainteresowanych. Westchnął, spoglądając na tracącego kontakt Simona, więc
pstryknął palcami tuż przed jego nosem. – Chcę zacząć żyć tak, jak kiedyś to
sobie wymarzyliśmy z Martine, wiesz? Razem. Ona i ja, gdzieś z dala od skoczni,
od hali treningowych, poza zasięgiem drużyny. Tylko my.
-
Człowieku wielkiej wiary, ty naprawdę sądzisz, że tak łatwo odetniesz się od tej
bandy debili? – Simon uniósł sceptycznie brwi, na co Bjoern nieznacznie skinął
głową. – Ty to optymista jesteś.
-
Trudno, Hilde będzie musiał jakoś uporać się z faktem, że wymieniam zamki.
Niech teraz zajmuje kanapę Jacobsenowi, słyszałem, że ma wygodną.
-
A ja słyszałem, że ma żonę w ciąży.
Ber
bezwiednie pokiwał głową i potarł prawe oko. Taa, Jacobsen będzie miał drugiego dzieciaka, czy to nie wspaniałe?
Poczuł, że musi jak najszybciej zmienić temat; uciec Ammannowi i wrócić do
tego, co było głównym wątkiem ich pijackich dywagacji.
-
Muszę odpocząć, Simi, i to tak solidnie. Zabieram ją na wakacje. Pierwsze,
długie wakacje od dawna. Jeszcze nie wiem gdzie. W sumie to mi to obojętnie,
byle z nią.
-
A potem?
-
A potem wybuduję nam ten cholerny dom i zestarzeję się w poczuciu, że jednak
swoje tutaj zrobiłem.
-
Zero skoków?
-
Zero.
-
Zero Toma?
-
Zero Toma, zero Andersa pierwszego, drugiego i trzeciego, a nawet zero Velty.
O! I zero Stoeckla. Boże, tak, zero Stoeckla i jego japy mylącej norweskie
słowa.
Właściwie w tym momencie zaczęło do niego docierać
z czego, albo raczej z kogo rezygnuje wraz ze skokami. Miał wrażenie, że poczuł
małe ukłucie zawodu, jednak było ono tak minimalne, że szybko wyrzucił je z
głowy. Przed oczami znów miał Martine. Uśmiechniętą Martine na hamaku, na
jakiejś słonecznej plaży, w słomianym kapeluszu i kolorowym drinkiem w ręce.
Dla takiego widoku warto było zrezygnować ze wszystkiego.
-
Czyli to koniec? Pora się ustatkować? – Upewnił się Simon, na co Ber smętnie
pokiwał głową. - Łaaał, chyba mi trochę smutno. – Wyprostował się i zamrugał z
niezrozumieniem dla własnych uczuć, po czym gwałtownie machnął ręką. - Barman!
Bjoern
w ostatniej chwili uratował Ammanna przed spadnięciem z barowego stołka.
Właściwie gdyby nie złapał się wolną ręką blatu, to obaj, tak samo zalani,
polecieliby w dół.
-
Jesteś równie stabilny, jak twój telemark.
-
Pierdol się, Romoeren.
Parsknęli
śmiechem w tym samym momencie. I również w tej samej chwili zamilkli, jeszcze
przez chwilę kiwając głowami z półuśmiechami, by na końcu zmarkotnieć i dotrzeć
do trzeciej fazy pijackiej depresji.
-
Będę ojcem.
Sukinsyn.
Nagłe
wyznanie Simona wprowadziło ciszę pomiędzy skoczków. Bjoern, ze wzrokiem
utkwionym w kieliszku, lekko uśmiechnął się do siebie. W rzeczy samej była to
wspaniała informacja, która zasługiwała na uczczenie jej następną kolejką i
przyjacielskim uściskiem, w którym to wybitnie się specjalizował. Ucieszył się
i to bardzo, tylko… Tylko pewien mały szczegół blokował w nim tę radość.
Zresztą
Ammann sam był dość oszczędny w swoim entuzjazmie. Wydawał się bardziej
przerażony, niż szczęśliwy.
-
Stary, gratulacje. – Bjoern w końcu szturchnął łokciem Szwajcara i uśmiechnął
się szeroko. – Oby dzieciak odziedziczył zgryz po Janie.
-
Stul mordę. Nie widzisz, że mówiąc samo to, spociłem się jak świnia? – Simon
odchylił kołnierzyk koszuli i lekko nim poruszał. – Ojcem, do cholery! Będę
ojcem! Jak powiedziałem Martinowi, to mnie wyśmiał.
-
Może sobie wyobraził twoją małą kopię i…
-
Kurwa, Ber, a jak dzieciak jednak będzie miał mój zgryz?!
-
Jestem za mało pijany na tę rozmowę – oznajmił Romoeren i sięgnął po wypełniony
przezroczystym alkoholem kieliszek. Simon szybko poszedł w jego ślady. – Okej,
ustalmy w czym tkwi problem.
-
Mam trzydzieści trzy lata i jestem nieodpowiedzialnym dupkiem, któremu świński
pasterz zgarnął zwycięstwo w Turnieju. Czy to może brzmieć jeszcze bardziej
chujowo, niż w rzeczywistości?
Widząc
wymalowaną na twarzy Simona fatalną bezradność, Bjoern westchnął, wstrzymał
argument o tym, że w Innsbrucku Simi przegrał z Finem i na chwilę przymknął
oczy. W jednej chwili zachciało mu się śmiać i płakać, co mogło być dowodem na
jego aktualny stan wskazujący, jak i na fakt, że przez chwilę miał ogromną
ochotę przyłożyć Ammannowi. Ot tak, po prostu, tłumacząc cios simonowym
debilizmem.
Zamiast
jednak podnieść pięść, Bjoern wziął głęboki wdech i spojrzał na przyjaciela, po
czym zaczął wykładać mu spokojnym głosem to, co Simon powinien usłyszeć już
dawno, a czego z całą pewnością żaden dureń jeszcze mu nie powiedział.
-
Wszystko będzie dobrze. Przecież dziecko nie pojawi się z dnia na dzień, tylko
za ileś tam miesięcy. Masz dużo czasu, żeby się przygotować. Przede wszystkim
nie panikuj i zaopiekuj się Janą. Jakby nie patrzeć, to ona powinna bać się bardziej.
-
Jana jest silniejsza, lepiej sobie poradzi ode mnie.
-
Od ciebie tak, ale bez ciebie już nie.
Simon
umilkł. Przetarł zmęczoną twarz dłonią i docisnął okulary do oczu, nie
podnosząc ich spojrzenia na Romoerena. Bjoern znał ten wyraz, który właśnie malował
się na obliczu Ammanna. Przyswajał czyjąś rację, wcześniej analizując ją
trzykrotnie, by w końcu uzmysłowić sobie, że znów przegrał. Gorzki uśmiech
zakańczał cały proces przetwarzania danych. Bjoern wygrał. Znowu.
-
Dobra, będę mężczyzną.
-
Najwyższa pora, Simi.
-
A potem? Co potem?
-
Nie zemdlej na porodówce.
Simon
głęboko kiwnął głową, po czym spojrzał na Bjoerna zza przymrużonych oczu.
Romoerenowi zdecydowanie nie podobał się ten wzrok, więc nie bacząc na rentgen,
którym właśnie był traktowany, przechylił kolejny kieliszek wódki i wykrzywił
twarz.
-
Ber, twoja wizja przyszłości wydaje mi się niepełna – zaczął dość wyniosłym
tonem, co oznaczało tylko jedno: Ammannowi uruchomił się tryb filozofa. – Jest
w niej wszystko, Martine, dom, wakacje, spokój…
-
Pies – wtrącił szybko Norweg.
-
… pies, okej. I co? Wszystko?
Bjoern
wstrzymał oddech, bo doskonale wiedział do czego Simon właśnie zmierza. I ani
trochę mu się to nie podobało. Tylko Ammann miał to zupełnie gdzieś i hamując
coraz uciążliwszą czkawkę, wbijał w niego wyczekuję spojrzenie.
-
Wszystko – potwierdził Romoeren, zaciskając na udach pięści. – Co jeszcze?
-
Co jeszcze? Ber… pędź do tej swojej Łososiolandii, natychmiast bierz Martine w
obroty i rób jej dzieciaka. Słyszysz? Wypełnisz czymś swoje życie, ułożysz je
sobie i niczego nie stracisz. Przecież ty powinieneś być ojcem. Cholera, tak!
Byłbyś o wiele lepszym ojcem ode mnie. Ty byś się tego nie bał, udźwignąłbyś
to, poradziłbyś sobie o wiele lepiej. Jezu, Ber! Obiecaj mi, że za rok o tej
porze będziemy chodzić na wspólne spacerki z wózkami!
-
Z Oslo do Schindellegi jest kawał drogi – stęknął Ber, czując na barkach napór
simonowych ramion oraz wirujące w głowie wszystkie słowa, które Ammann wypluł z
siebie z prędkością karabinu maszynowego, a także rosnące poczucie przykrości.
-
Ale jakby to byli synowie, to w przyszłości jeździlibyśmy razem na konkursy! –
Wykrzyknął z podekscytowaniem Simon, podskakując na swoim stołku. – Bjoern, nie
zawiedź mnie, dobra?
-
Zalałeś się.
-
Och, i to jak – przytaknął mu z głupim uśmiechem, a głowa niebezpiecznie
zakołysała się na ammannowej szyi. – Nie zemdleję na porodówce, obiecuję.
-
Cudownie.
-
Zrobię to tutaj.
I
nim Bjoern zdążył otworzyć usta, głowa Simona z hukiem opadła na bar.
*
* *
Norwegia.
Oslo. Dom. Mieszkanie na piątym piętrze, za którego drzwiami czeka jego
wymarzona nieskończoność w ramionach Martine. Cała reszta życia bez skoków,
tylko oni. Wreszcie będzie mógł powiedzieć jej, że teraz ma go na wyłączność.
Cieszył się jak małe dziecko na myśl o realizacji wszystkich planów, które do
tej pory spadały na dalszy plan. Po raz pierwszy od dawna czuł, że ma całe
życie przed sobą.
Wiedział,
że właśnie szczerzy się do siebie jak ostatni dureń, ale nic nie mógł na to
poradzić. Pchnął drzwi, a w jego nozdrza od razu uderzył charakterystyczny
zapach ich mieszkania.
-
Martine! Wróciłem!
Nawet
nie ściągnął butów. Rzucił wszystkie torby oraz narty pod ścianę, ryzykując
oberwaniem za robienie toru przeszkód w przedpokoju i poprawił jak zwykle
przekrzywiony obraz namalowany przez Tarę. Uśmiechnął się sam do siebie, a
słysząc dźwięk uderzanych o panele pazurów i ciche szczeknięcie, jego usta
wygięły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
-
Glenn, przyjacielu! – Bjoern kucnął i widząc obskakującego go z każdej strony
mopsa, roześmiał się głośno. W końcu Glenn oparł się przednimi łapami o uda
Romoerena i z wywieszonym językiem pozwalał tarmosić swoją każdą pojedynczą
fałdkę. – Ja też za tobą tęskniłem, grubasie.
Ale
jeszcze bardziej tęsknił za Martine, która wciąż nie wyszła mu na powitanie.
-
Gdzie twoja pani, hm? Chodź, poszukamy jej!
Bjoern
wyprostował się, a Glenn od razu od niego odskoczył i przebiegł między
rozchylonymi drzwiami, które prowadziły do salonu.
-
Martine? – Wszedł do pomieszczenia i uśmiechnął się z ulgą. – Tu jesteś.
Martine
siedziała w swoim ulubionym fotelu, opatulona ulubionym swetrem, a obok na
szklanym stoliku stał jej ulubiony kubek, w którym zazwyczaj piła ulubioną
herbatę podczas czytania niekoniecznie ulubionych książek. Martine otoczona
takim zestawem zawsze była najszczęśliwszą Martine, zwłaszcza, gdy obok na
kanapie drzemał Bjoern.
Jednak
tym razem Martine nie była szczęśliwa.
Wystarczyło
jedno spojrzenie zza zaszklonych oczu, by uśmiech zszedł z ust Bjoerna. Zmarszczył
czoło, przyglądając się swojej żonie i nie przypominając sobie, by kiedykolwiek
widział ją taką… nawet nie smutną, ani złą. Jasne, wielokrotnie płakała na jego
oczach, przeżywała gorsze dni; potrafił rozpoznać, gdy nie miała dobrego humoru.
Ale nie tym razem. Nie umiał odczytać wyrazu twarzy Martine. Patrzyła na niego
z całą masą nieznanych mu z jej strony uczuć.
-
Wróciłeś. – Odezwała się pierwsza, a dźwięk jej chłodnego głosu sprawił, że po
ciele Romoerena przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Jeszcze kilka chwil temu, gdy
wjeżdżał windą na ich piąte piętro, miał ułożonych w głowie tysiąc pomysłów na
powitanie Martine. Patrząc na jej zaczerwienione, podkrążone oczy, opuchnięte
policzki i zaciśnięte wargi nie pamiętał żadnego z nich. Nie spodziewał się
takiego powitania.
-
Wróciłem – przytaknął niezbyt przytomnie, błądząc spojrzeniem po całej sylwetce
blondynki. Na chwilę zapadła cisza. Bjoern zatrzymał wzrok na wygiętych w dziwnym
uśmiechu ustach Martine. – Co się stało?
-
Mogłabym zadać ci to samo pytanie – odpowiedziała przez zatkany nos i posyłając
mu rozżalone spojrzenie. - Co się stało, Bjoern? Hm? Co się stało?
Ściągnął
brwi i pokręcił głową, starając się dać jej do zrozumienia, że nie rozumie tej
sytuacji. Wrócił. Wrócił do domu i wrócił na stałe. Już nie wyjedzie, już jej
nie zostawi. Przecież o tym wiedziała. Jeszcze dwa dni temu, tuż po ostatnim
konkursie w jego karierze, rozmawiali o tym przez telefon. Wtedy była taka
radosna, cieszyła się, że udało mu się mimo wszystko szczęśliwie zakończyć
przygodę ze skokami. Była podekscytowana każdą pojedynczą wizją ich
przyszłości, co chwila wymieniała miejsca, do których obiecał kiedyś ją zabrać.
I nie mogła doczekać się jego powrotu ze Słowenii. Tymczasem ona zamiast
powitać go jeszcze w progu mieszkania, spakowana i gotowa na ich nareszcie
prawdziwe życie, zachowywała się tak, jakby wcale go nie chciała.
-
Jak długo zamierzałeś mnie okłamywać?
-
Co?
Mimowolnie
oblał go zimny pot. Martine zacisnęła wargi i obróciła głowę, więc podążył za
jej spojrzeniem. Utkwił wzrok w leżącej na jadalnianym stole niebieskiej
teczce, której widok spowodował znacznie szybsze bicie serca Bjoerna.
-
Nie mogłam doczekać się twojego powrotu, więc pomyślałam, że czas upłynie
szybciej, gdy posprzątam w całym mieszkaniu. Nie sądziłam jednak, że chcąc
poukładać twoje ubrania w szafie, dowiem się, że mój mąż od dłuższego czasu notorycznie
mnie okłamuje i to w kwestii, która, jak myślałam, jest dla nas obojga
cholernie ważna. Najwidoczniej się myliłam.
O kurwa. Okurwakurwakurwakurwakurwa.
Wstrzymał
oddech, a serce boleśnie zakołatało mu o żebra. Nagle poczuł okropną suchość w
ustach, uniemożliwiającą mu powiedzenie choćby słowa. Z przerażeniem wpatrywał
się w teczkę, którą miesiące temu tak genialnie zatytułował ‘faktury za maj’,
aby nie zdradzić jej właściwego przeznaczenia. Bo przecież Martine nigdy nie
miała głowy do księgowości, zawsze gubiła wszystkie ważne papiery, nie dbała
nawet o zatrzymywanie paragonów… Co jej nagle strzeliło do głowy?
-
Tine…
-
Twoje wyniki, Bjoern – mruknęła zupełnie tak, jakby on zapomniał, co znajdowało
się w teczce. – Twoje pieprzone wyniki, potwierdzające, że przerwałeś leczenie.
-
To nie tak…
-
Nie? A jak? – warknęła, prostując się w fotelu. – Okłamałeś mnie, mówiąc, że
się leczysz. Mówiłeś, że chcesz tego samego, że ci zależy. A ty? Wiesz co
zrobiłeś? – spytała, wbijając w niego rozwścieczone spojrzenie, które tak
idealnie współgrało z przyciszonym głosem. Bjoern uniósł na nią wzrok. –
Wybrałeś skoki.
Głos
nieco jej się załamał, więc odwróciła głowę, a jasne pasma włosów zakryły jej
twarz. Miał ochotę podejść do niej, ująć twarz Martine w dłonie i szukać
jakichkolwiek słów, które byłyby odpowiednie w tej sytuacji. O ile takowe w
ogóle istniały.
-
Czemu nawet mnie nie dziwi, że nic nie mówisz? – Odezwała się ponownie. Wyczuł,
że znów na niego patrzy, podczas gdy sam nie potrafił oderwać wzroku od
stojącej na komodzie ich wspólnej fotografii. – Znów przegrałam ze skokami, co?
Po raz kolejny narty okazały się ważniejsze ode mnie i od naszej przyszłości… Cholera
jasna, Bjoern, patrz na mnie! – wrzasnęła, a po jego plecach przeszedł silny
dreszcz. Spojrzał na nią; na jej zaszklone oczy, zaciśnięte pięści i
rozdygotaną sylwetkę. Im bardziej starała się być dzielna, tym mniej jej się to
udawało. W życiu nie czuł się tak podle, jak w tej chwili. – Tak długo się
staraliśmy… A ty to wszystko tak po prostu spieprzyłeś dla kilku skoków.
-
Martine, to nie tak… - Zdobył się wreszcie, aby coś z siebie wydusić i podszedł
do niej, chcąc chwycić jej drobną dłoń. Cofnęła ją. – Pozwól mi to wytłumaczyć.
-
Nie masz czego tłumaczyć. Zrezygnowałeś, Bjoern. Zrezygnowałeś ze mnie i z
naszego dziecka dla pary nart i skoczni – niemalże wyszeptała, jakby sama do
końca nie wierzyła w to, co przecież oboje wiedzieli. Bo Ber dokładnie zdawał
sobie sprawę ze wszystkiego, co Martine wyciągnęła na wierzch. I wiedział, że
ma rację. Bo on… On naprawdę kiedyś zrezygnował. I jeśli nie zaczynał tego
właśnie żałować, to nie wiedział, jakie uczucie właśnie zaciskało mu krtań i
żołądek. – Powiedz mi jedną rzecz… Warto było?
-
Tine…
-
Warto było, do cholery?! – Uniosła głos, odtrącając znów jego dłoń. I choć
kilka łez spłynęło po czerwonym policzku, z jej oczu emanowała wściekłość i
ból.
-
Nie.
Prychnęła
cicho i odwróciła głowę, gdy Bjoern kucnął przed nią i dotknął dłonią jej
wilgotnego policzka.
-
Chociaż tyle… - szepnęła i mocno zacisnęła powieki.
Cała
się trzęsła, gryząc wargi, co wprowadzało Romoerena w najgłębsze stany
wewnętrznego upodlenia. Martine była nieszczęśliwa. A wszystko przez niego,
przez jego kłamstwa i… ludzkie przerażenie, które pchnęło go do podjęcia
decyzji, której Martine nigdy by nie zaakceptowała. W jakiś sposób łudził się,
że rzeczywiście robi lepiej. Dla siebie, dla niej, dla kogoś, kogo oboje mieli
nigdy nie poznać.
-
Skarbie, spójrz na mnie, proszę – zabłagał, sięgając do jej dłoni. Tym razem
jej nie cofnęła, więc przysunął ją do ust i złożył na niej długi pocałunek. –
Tine, posłuchaj…
-
Zrezygnowałeś z naszej rodziny – powtórzyła cicho i podciągnęła nosem.
-
Nie zrezygnowałem. Nigdy tego nie zrobiłem…
-
Skończ! – krzyknęła, otwierając oczy i posyłając mu spojrzenie, pod którego
naporem kolana Bjoerna dotknęły podłogi. – Oboje wiemy, że leczenie kolidowało
z powrotem na skocznię, więc nie wciskaj mi kolejnych kłamstw, okej?
Ber
zacisnął usta. To wszystko wcale nie wyglądało tak, jak patrzyła na to Martine.
-
Właśnie zrezygnowałem ze skakania. Dla nas, Tine. Aby być cały czas z tobą. Nie
rozumiesz?
Martine
patrzyła na niego przez chwilę, by w końcu uśmiechnąć się gorzko i pokręcić głową.
-
Nie rozumiem, dlaczego mnie okłamałeś. Nie rozumiem, dlaczego ze mną nie
porozmawiałeś. Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to wszystko przede mną…
-
Tine…
-
Nie rozumiem, jak możesz znosić tę ciszę i spokój w mieszkaniu! – krzyknęła i
poderwała się z fotela. Stanęła na środku salonu. – Och, wiem! Bo ciebie przez
większość roku nie ma w domu! To nie ty jesteś sam! To nie ty czekasz! Ciągle
masz kogoś obok siebie, a ja? Pomyślałeś o mnie?
-
Cały czas! – Ber wyprostował się, posyłając żonie pierwsze tego popołudnia gniewne
spojrzenie. – Wszystko co robię jest z myślą o tobie!
-
Rezygnując z dziecka też o mnie myślałeś?
Wstrzymał
w płucach oddech, zacisnął pięści, spuścił głowę. Nie był przygotowany na tę
wojnę. Ale czy dało się być na nią przygotowanym?
-
Naprawdę nie widzisz, że czegoś między nami brakuje? Nie, nie ‘czegoś’… Kogoś?
Nie,
nie widział. Bo dla niego szczęście zamykało się w jednej osobie i była nią
właśnie Martine. Nie potrzebował nikogo innego. Nie potrzebował małej,
bezzębnej istoty, za którą musiałby wziąć odpowiedzialność. Nie potrzebował
nikogo, wokół którego od paru lat kręcił się cały ich świat mimo tego, że nawet
nie istniał. Nie potrzebował dziecka, którego nie mógł jej dać.
-
To twoje marzenie. Nie moje.
Zapadła
cisza. Długa, niezmącona, napięta. Cisza, podczas której polały się kolejne
łzy, pękło jedno serce, a drugie rozrywał wywołany odpowiedzialnością ból.
Bjoern czuł się winny.
-
Myślałam… Myślałam, że oboje go chcemy.
-
Tak było, dopóki nie okazało się, że… Że nie będzie tak łatwo – odparł jak
najłagodniejszym tonem, czując obezwładniający go brak sił i ból głowy. - Od
tamtej pory wpadłaś w obsesję na punkcie dziecka, którego nie ma. Czasem miałem
nawet wrażenie, że jesteśmy rodzicami kogoś, kto nie istnieje. Nie zauważyłaś
tego, jak nagle wszystko zaczęło kręcić się wokół dziecka? Gdzieś w tym
wszystkim zaczęliśmy zapominać o sobie nawzajem…
-
Nie. – Martine stanowczo pokręciła głową. – To właśnie dziecko miało nam pomóc…
-
Dziecko nie jest w stanie niczemu pomóc, jeśli rodzi się tylko po to, aby mamusia
i tatuś przypomnieli sobie, jak bardzo się kochają!
-
Ale dziecko jest dowodem miłości rodziców…
Bjoern
zastygł w miejscu. Przez chwilę miał wrażenie, że kręci mu się w głowie, co
zrzucił na coraz silniejszą migrenę. Aż w końcu spojrzał na swoją żonę z niedowierzaniem.
-
Nawet nie próbuj wmawiać, że cię nie kocham.
Tine
wbiła zęby w dolną wargę i tłumiąc na niej łkanie, objęła się ciaśniej
ramionami. Malała w oczach Romoerena i stawała się coraz bardziej
przezroczysta. Pogubiła się i doskonale to rozumiał. On też już nic nie
wiedział.
-
Kocham cię – szepnął, zamykając jej drobne ciało w swoim objęciu. Nie
oponowała, wtuliła się w niego z całych sił i rozpłakała się jak mała
dziewczynka. Serce mu pękało, gdy trzęsła się w jego ramionach, a on nie
potrafił nic z tym zrobić. – Kocham cię najmocniej na świecie i będę powtarzać
to bez końca, jeśli tego właśnie potrzebujesz. Tylko… Tylko nie mogę dać ci
tego, czego chcesz.
Przez
długie minuty stali na środku salonu wtuleni w siebie. Wpadające przez okna
promienie zachodzącego słońca przesuwały się po ich sylwetkach, otulając je
mrokiem. Martine już nie płakała. Uczepiona bluzy Bjoerna głęboko oddychała,
podczas gdy on co jakiś czas składał pojedyncze pocałunki na jej czole.
-
Bjoern… - stęknęła cicho, nie odrywając policzka od jego piersi. Westchnęła. –
Muszę odpocząć.
-
Jasne. Połóż się, zaraz zrobię ci herbatę…
-
Nie. – Przerwała mu. – Muszę odpocząć od ciebie.
Poczuł
jak wszystkie jego mięśnie automatycznie się napinają. Odsunął Martine od
siebie i ujmując jej twarz w dłonie, spojrzał na nią z niezrozumieniem. W
oczach żony dojrzał świeże łzy.
-
O czym ty mówisz?
-
Tak będzie lepiej. Dla mnie, dla ciebie… Dla nas.
Bjoern
pokręcił głową.
-
Nie, nie rozwiążemy problemu, będąc z dala od siebie. To nie jest wyjście.
-
Muszę wszystko przemyśleć. Muszę być jak najdalej od ciebie.
-
Martine…
Odsunęła
się od niego i pokręciła głową. Posłała mu kolejne, tym razem zawiedzione
spojrzenie i puściła dłonie Bjoerna.
Nie
tak miał wyglądać jego powrót.
Nie
tak miał wyglądać początek nowego życia.
*
* *
Spakowała
wszystkie swoje rzeczy. Zupełnie tak, jakby miała już nigdy nie wrócić. Zabrała
nawet Glenna, pozostawiając po sobie przeraźliwą ciszę i pustkę w mieszkaniu i
wyjechała do siostry do Rotnes. Niby blisko, ale wciąż tak cholernie daleko. Za
daleko. Bo powinna być obok niego, tak, jak powinno być zawsze.
Winny. Nie miał co do swojej winy
najmniejszych wątpliwości. Okłamał ją wiedząc, jak brzydzi się kłamstwem.
Okłamał ją wiedząc, ile znaczy dla niej cała ta sprawa. Boże, dlaczego był
takim egoistą? Dlaczego uznał, że przecież tak da się żyć? Dlaczego przez własną
głupotę odebrał im szansę na spełnienie jej marzenia? I dlaczego myślał nad tym
dopiero teraz?
-
Bo ona wyjechała, a ty zostałeś całkiem sam. Nawet psa ci nie zostawiła. Matko
jedyna, jak tu smutno bez Glenna!
Bjoern
czasem miał wrażenie, że Tom Hilde nie słyszy tego, co mówi, a jedynie odbiera
ciche pobrzękiwanie w uchu. Ale nawet jeśli właśnie sprzedał mu mentalnego kopa
w jelito, nie miał prawa powiedzieć złego słowa. Tom jako pierwszy pojawił się
w drzwiach jego mieszkania po tym, gdy Bjoernowi runęła połowa świata. Nawet,
jeśli nie stała za tym zwykła przyjacielska troska, a pusta lodówka Hilde,
który jako sąsiad z dołu już po przeprowadzce do Oslo w jakiś naturalny sposób
stał się trzecim lokatorem w mieszkaniu państwa Romoeren.
-
Kurczę, to takie dziwne… - zamyślił się Tom, okręcając się na barowym krzesełku
i wybierając z kubeczka resztki jogurtu. – Wydawaliście się niezniszczalni.
-
Wszystko jedno… - mruknął cicho Bjoern, wpatrując się tępo w sufit z kanapy,
która od kilku dni stanowiła jego legowisko. – Zasłoń okna i daj mi spać.
-
Przecież Martine zabrała zasłony.
Ja pierdolę.
Ber
naciągnął koc na głowę i zacisnął mocniej powieki, by nie musieć znosić
okropnego światła słonecznego, wpadającego do całego mieszkania. Za każdym razem
gdy zapadał w krótką drzemkę liczył, że po obudzeniu to wszystko okaże się
tylko okropnym snem. Że za chwilę Martine przejdzie z kuchni do salonu, postawi
na stoliku kubek z kawą, a potem zmierzwi mu włosy i pocałuje w policzek.
Jakimś cudem za każdym razem zamiast Martine, widział opróżniającego resztki
jego zapasów Toma.
-
Miśku, powiedz mi, ile minęło już dni od wyjazdu Tine?
-
Cztery dni, dwadzieścia godzin i trzydzieści cztery minuty.
-
O stary… - jęknął Tom. – Ekspresowo osiągnąłeś fazę, w którą każdy normalny
facet wpada po miesiącu od rozstania.
-
Nie rozstaliśmy się! – krzyknął spod koca Bjoern. Aż wzdrygnął się, słysząc z
ust Hilde jedno z trzech słów na ‘r’, które wprawiało go w nagły skręt żołądka.
Rozstanie, rozwód i rozgrzewka. Zakazane 3R w słowniku Romoerena. – To tylko
chwilowy kryzys. Martine odpocznie, wszystko przemyśli i wróci. Będzie tak jak
dawniej.
-
Jesteś pewny?
-
Bo co?
-
Bo zabrała blender.
-
Pierwsza dolna szafka od lewej.
-
Och, rzeczywiście. Czyli jednak jest jakaś nadzieja.
Gdy
po mieszkaniu rozległ się jazgot uruchomionego blendera, Romoeren z całych sił
zacisnął zęby, próbując nie wyskoczyć spod koca. Zachował dla siebie wizję
narzucenia Tomowi na głowę worka i wyrzucenia Hilde z mieszkania. Przez balkon.
Z piątego piętra.
-
Proszę, Miśku, zrobiłem ci ‘smoothie’. – Tom wyraźnie zaakcentował nazwę
mikstury o bliżej nieokreślonym kolorze i postawił szklankę na stoliku.
-
Nie chcę twojego ‘smoothie’.
-
To na poprawę humoru! Hej! – Hilde jednym ruchem ściągnął z Bjoerna koc i
posłał mu załamane spojrzenie. – Wyglądasz jak kupa gówna.
-
Mocne słowa jak na dziewczynkę w twoim wieku.
-
Łał, długo nad tym myślałeś, dziadku?
Ber
podniósł się, aby chwycić za koc, ale Tom odsunął się i stanowczo pokręcił
głową.
-
Żadnego gnicia i płakania w poduszkę. Koniec z tym, Romoeren. Idź się wykąp, bo
jebiesz na kilometr, ogól się i wyjdź do świata żywych. A jak już będziesz z
powrotem piękny, to zrób jakieś zakupy, bo w lodówce zostało ci tylko światło. –
Hilde kiwnął głową w stronę kuchni, na co Romoeren spojrzał na niego jak na idiotę.
– Słuchaj, ja wiem, że to kiepska sytuacja, ale przecież sam twierdzisz, że
wszystko się ułoży. A ułoży się, więc rusz dupsko i żyj! Chwytasz?
-
A rzucasz coś? Na przykład mój koc?
Jedno
parsknięcie Toma kontra drugie parsknięcie Bjoerna stanowiło dzienny porządek
na płaszczyźnie relacji obu skoczków w chwilach, w których dochodziło do
drobnych zgrzytów. Zazwyczaj żaden nie odpuszczał, dopóki do sporu nie dołączał
Bardal. Jednak tym razem byli tylko oni. Zero jakiegokolwiek Andersa na
horyzoncie.
-
Hilde, powiem ten jeden jedyny raz: daj mi umrzeć w spokoju, dobra?
-
Ber, a ja powiem ci to raz, drugi i trzeci: nie bądź pipą, przestań się mazać i
żyj na litość Papy!
Bjoern
zacisnął palce na zamszowym obiciu kanapy, uderzając w Toma gniewnym
spojrzeniem. Nikt nie będzie mu mówił, co ma robić. Będzie chciał pocierpieć
nad własną niedolą, to to zrobi. Jeśli zechce zgnić pod kocem, to nikt mu nie
zabroni. A jeśli nagle zapragnie przytrzasnąć głowę Hilde w piekarniku, to
również to uczyni.
I
już chciał jeszcze raz zaprezentować Tomowi, w którą stronę otwierają się drzwi
frontowe w jego mieszkaniu, gdy nagle na ustach Hilde pojawił się uśmiech,
który nigdy nie wróżył niczego dobrego.
-
Miśku! Doskonale wiem, co poprawi ci humor!
*
Jakby ktoś nie wiedział: Imię Bjoern
wywodzi się od wyrazu oznaczającego ‘niedźwiedź’, stąd Tum nazywa Romoerena ‘Miśkiem”.
:D
Z
racji, że zakończyłam Shattered, a teraz jesteśmy wraz ze skokami w Oslo…
Rozpoczynamy historię BER-a i Norków jeszcze raz. Rok temu zaliczyłam niezły
falstart, publikując pierwszą wersję prologu, który nie był tym, czym
chciałabym zacząć Sznurówki. Miałam dużo czasu na przemyślenie tego opowiadania
oraz modyfikację pomysłu i w końcu poczułam się gotowa na tę historię. Jeśli
jest tu ktoś, kto pamięta pierwszy prolog, to zauważył, że część ze Słowenii
pozostała ta sama. Nie było tu nic do zmiany, a ja jestem z niej naprawdę dumna
i bardzo ją lubię. Zmieniłam nieco Oslo i teraz jest tak, jak sama tego
oczekiwałam.
Także
tak. BER to kolejny szczególny zawodnik w moim serduszku, więc samo opowiadanie
też takie będzie. Bo to Bjoern, Tom i Team Norge, a sam pomysł kwitnie w mojej
głowie już niemal dwa lata. Będzie raczej swobodnie i z humorem – w końcu
piszemy o Norach. Mam nadzieję, że podołam i nie dostanę z nimi wszystkimi
pierdolca, a Wy nie dostaniecie go ze mną. :D Wiecie, jak bywa.
To
co? Zawiążemy razem te Sznurówki?