sobota, 6 lutego 2016

Rozdział 0: Ten, w którym wszystko się kończy i zaczyna.


I built a home for you for me.
Until it disappeared from you from me.


*

Dla Bjoerna nie istniało lepsze miejsce na zakończenie kariery, niż Planica. Nie rodzinne Oslo, nie ukochana Vikersundbakken, tylko właśnie słoweńska stolica skoków, którą przed laty zdobył rekordowym lotem na 239 metrów. Planica przynosiła same dobre wspomnienia. Gdy myślał o niej i o majestatycznej Letalnicy, głupkowaty uśmiech cisnął się na jego twarz. Bo Planica to jego triumf, jego dominacja, coś, co trzymał w garści przez długich sześć lat i co w jakiś sposób wciąż pozwalało mu mieć tę nieznaczną przewagę przed innymi zawodnikami. Zwłaszcza wtedy, gdy tak zwyczajnie przestawało iść, pojawiały się pierwsze problemy z kręgosłupem, a potem… musiał odpuścić.
Z pewnością nie tak to wszystko miało się ułożyć. Powrócił do rywalizacji pod koniec sezonu, zdążając na Mistrzostwa Świata w lotach, które przyniosły mu nie najgorszą osiemnastą lokatę. Dzięki niej pojechał do Planicy, aby nie tylko zamknąć sezon 2013/2014, ale i możliwie najważniejszy rozdział w swoim życiu.  Żałował jedynie, że nie mógł tego zrobić na Letalnicy; że to nie na niej wykonał ten ostatni, pożegnalny lot. Podczas jego ostatniego w życiu konkursu skocznia mamucia, jedynie cicho majaczyła wśród mgły, otoczona przez rusztowania. Nigdy nie wypróbuje przebudowanego obiektu. Nigdy nie pobije na niej swojego świetnego lotu; zrobi to ktoś inny. Nigdy już nie wzniesie się w powietrze i nie poczuje, jak fantastycznie jest móc lecieć te kilka metrów nad ziemią, walcząc o ponad dwusetną odległość.
A – musiał przyznać – towarzyszące lotom uczucie było jednym z najwspanialszych, jakich kiedykolwiek doświadczył.
W jednym ujęciu zamknął wspomnienie zalanej mgłą Velikanki. Odsunął aparat od twarzy i przyjrzał się wykonanemu przed kilkoma sekundami zdjęciu, które ocenił szerokim uśmiechem. Jego ostatni przystanek w podróży zwanej karierą skoczka narciarskiego, ostatni akt tej wielkiej sztuki, w której pojawiła się rola Bjoerna Einara Romoerena… Koniec. Może wysiąść z tego rollercoastera, może ukłonić się po raz ostatni, nim kurtyna opadnie i wreszcie odpocząć.
A tego właśnie potrzebował po tych wszystkich latach. Aby nareszcie spokojnie usiąść z Martine przed kominkiem, trzymać jej rękę i wybierać miejsca, w które udadzą się podczas podróży dookoła świata. W końcu będą mieli czas dla siebie i swoich marzeń. W końcu będzie miała go tylko dla siebie.
- W zasadzie to drugie, o czym cały czas marzymy, gdy skaczemy, prawda?
Bjoern posłał rozbawione i lekko zamglone spojrzenie siedzącemu obok przyjacielowi, z którym to zazwyczaj spędzał większość czasu podczas imprez kończących sezon. Simon Ammann w wielkim skupieniu zdrapywał etykietkę z butelki piwa, wykazując stan względnego wstawienia. Okulary zjechały mu na środek nosa, a ciągle przeczesywane palcami włosy odstawały w różne strony.
- Chcemy medali, ale chcemy też być z rodziną. Chcemy wygrywać i chcemy spędzać nudne dni przed telewizorem. Chcemy skopać tyłek małolatom i chcemy zbudować dom – wyrecytował Ammann niemalże bez zająknięcia, po czym odłożył opróżnioną butelkę na blat baru i wbił wzrok w swoje splecione palce. – I jakby nie patrzeć, to skoki zawsze wygrywają.
- Wygrywały – poprawił Bjoern. – Czas przeszły.
Romoeren uśmiechnął się do siebie na myśl o Martine i wszystkim tym, co przed nimi. Zrealizują swoje plany, w końcu wybudują ten dom na obrzeżach Oslo, którego projekty czekają gdzieś w ich aktualnym mieszkaniu poza centrum stolicy, a ona nareszcie otworzy swój wymarzony sklep. Wszystko się ułoży.
- Chciałbym móc odpuścić tak łatwo, jak ty.
- Nie startowałem praktycznie dwa sezony. To przyszło o wiele łatwiej, niż myślisz.
Ammann westchnął ociężale, sunąc palcem po gwincie butelki. Zdawał się nie rozumieć tego, jak przez dwa lata skoki, do których Bjoern tak usilnie starał się powrócić, oddalały się od niego z każdym dniem. Trenował, walczył o powrót, a gdy w końcu usiadł na belce podczas konkursu, zaczęło czegoś brakować. To już nie było to samo, a Simon nie mógł tego rozumieć. Od lat regularnie punktował w Pucharze Świata, wygrywał w każdym sezonie, jest pieprzonym poczwórnym mistrzem olimpijskim. Nie zrozumiałby.
Nagle Ammann zapłakał rzewnie i ułożył czoło na dłoniach.
- Do dupy z tym.
- Do dupy z czym?
- No z tym… - stęknął i machnął ręką ponad głową. - … z tym wszystkim, no!
Bjoern westchnął, przysunął w stronę Ammanna kieliszek wypełniony wódką i poklepał go po plecach. Doskonale zdawał sobie sprawę, co takiego zaprzątało simonową głowę i co jednocześnie od paru lat nie pozwalało mu zakończyć kariery. Odpowiedź była tak prosta, że z pewnością nawet Hilde nie miałby z nią najmniejszych problemów. Po prostu nic nie bolało Simona bardziej od wciąż niezwyciężonego Turnieju Czterech Skoczni.
- Daj spokój, stary. Przecież widać, że nie chcesz tego kończyć. To jeszcze nie twój czas.
- A kiedy będzie odpowiedni?
Bjoern wydął dolną wargę i wzruszył ramionami. Jak to było z nim? Kiedy poczuł, że to ten moment? Czy to nie było tego bożonarodzeniowego poranka, gdy obudził się obok Martine, spojrzał na jej spokojną twarz i uznał, że właśnie tak jest najlepiej? Że nie potrzebuje już niczego więcej? Prawdopodobnie to właśnie wtedy poczuł, że przecież ma już wszystko i nie musi już szukać dalej.
- Sam przyjdzie.
Trzy kolejki później, głowa Ammanna wsparta na dłoni, kiwała się na boki, zupełnie nie w rytm granej piosenki. Okulary opadły już na czubek szwajcarskiego nosa, a usta wydęły w wyrazie zadumy, który dopełniało wbite w przestrzeń puste spojrzenie.
- Nie wiem. Nic nie wiem. Chciałbym być pewny swojego skakania tak bardzo jak tego, że Fannemel właśnie rozbiera się na stole Hofera.
Ber obrócił się w stronę, w którą skierowany był mętny wzrok Simona. Anders właśnie rozpinał guziki swojej koszuli, wywijając w rytm piosenki, z którą co jakiś czas wykrzykiwał „I don’t care! I love it!”, nie popisując się dalszą znajomością tekstu. Typowy Fannemel w naturalnym środowisku.  Do obrazka nie pasował jedynie przyssany do kolorowej słomki, strzelający oczami na wszystkie strony Walter Hofer i wymalowana na jego opalonej twarzy konsternacja.
 - Matko Boska Kojonkoska – mruknął Bjoern, odwracając się plecami do widoku, który sprowadzał coraz większe grono zainteresowanych. Westchnął, spoglądając na tracącego kontakt Simona, więc pstryknął palcami tuż przed jego nosem. – Chcę zacząć żyć tak, jak kiedyś to sobie wymarzyliśmy z Martine, wiesz? Razem. Ona i ja, gdzieś z dala od skoczni, od hali treningowych, poza zasięgiem drużyny. Tylko my.
- Człowieku wielkiej wiary, ty naprawdę sądzisz, że tak łatwo odetniesz się od tej bandy debili? – Simon uniósł sceptycznie brwi, na co Bjoern nieznacznie skinął głową. – Ty to optymista jesteś.
- Trudno, Hilde będzie musiał jakoś uporać się z faktem, że wymieniam zamki. Niech teraz zajmuje kanapę Jacobsenowi, słyszałem, że ma wygodną.
- A ja słyszałem, że ma żonę w ciąży.
Ber bezwiednie pokiwał głową i potarł prawe oko. Taa, Jacobsen będzie miał drugiego dzieciaka, czy to nie wspaniałe? Poczuł, że musi jak najszybciej zmienić temat; uciec Ammannowi i wrócić do tego, co było głównym wątkiem ich pijackich dywagacji.
- Muszę odpocząć, Simi, i to tak solidnie. Zabieram ją na wakacje. Pierwsze, długie wakacje od dawna. Jeszcze nie wiem gdzie. W sumie to mi to obojętnie, byle z nią.
- A potem?
- A potem wybuduję nam ten cholerny dom i zestarzeję się w poczuciu, że jednak swoje tutaj zrobiłem.
- Zero skoków?
- Zero.
- Zero Toma?
- Zero Toma, zero Andersa pierwszego, drugiego i trzeciego, a nawet zero Velty. O! I zero Stoeckla. Boże, tak, zero Stoeckla i jego japy mylącej norweskie słowa.
 Właściwie w tym momencie zaczęło do niego docierać z czego, albo raczej z kogo rezygnuje wraz ze skokami. Miał wrażenie, że poczuł małe ukłucie zawodu, jednak było ono tak minimalne, że szybko wyrzucił je z głowy. Przed oczami znów miał Martine. Uśmiechniętą Martine na hamaku, na jakiejś słonecznej plaży, w słomianym kapeluszu i kolorowym drinkiem w ręce. Dla takiego widoku warto było zrezygnować ze wszystkiego.
- Czyli to koniec? Pora się ustatkować? – Upewnił się Simon, na co Ber smętnie pokiwał głową. - Łaaał, chyba mi trochę smutno. – Wyprostował się i zamrugał z niezrozumieniem dla własnych uczuć, po czym gwałtownie machnął ręką. - Barman!
Bjoern w ostatniej chwili uratował Ammanna przed spadnięciem z barowego stołka. Właściwie gdyby nie złapał się wolną ręką blatu, to obaj, tak samo zalani, polecieliby w dół.
- Jesteś równie stabilny, jak twój telemark.
- Pierdol się, Romoeren.
Parsknęli śmiechem w tym samym momencie. I również w tej samej chwili zamilkli, jeszcze przez chwilę kiwając głowami z półuśmiechami, by na końcu zmarkotnieć i dotrzeć do trzeciej fazy pijackiej depresji.
- Będę ojcem.
Sukinsyn.
Nagłe wyznanie Simona wprowadziło ciszę pomiędzy skoczków. Bjoern, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku, lekko uśmiechnął się do siebie. W rzeczy samej była to wspaniała informacja, która zasługiwała na uczczenie jej następną kolejką i przyjacielskim uściskiem, w którym to wybitnie się specjalizował. Ucieszył się i to bardzo, tylko… Tylko pewien mały szczegół blokował w nim tę radość.
Zresztą Ammann sam był dość oszczędny w swoim entuzjazmie. Wydawał się bardziej przerażony, niż szczęśliwy.
- Stary, gratulacje. – Bjoern w końcu szturchnął łokciem Szwajcara i uśmiechnął się szeroko. – Oby dzieciak odziedziczył zgryz po Janie.
- Stul mordę. Nie widzisz, że mówiąc samo to, spociłem się jak świnia? – Simon odchylił kołnierzyk koszuli i lekko nim poruszał. – Ojcem, do cholery! Będę ojcem! Jak powiedziałem Martinowi, to mnie wyśmiał.
- Może sobie wyobraził twoją małą kopię i…
- Kurwa, Ber, a jak dzieciak jednak będzie miał mój zgryz?!
- Jestem za mało pijany na tę rozmowę – oznajmił Romoeren i sięgnął po wypełniony przezroczystym alkoholem kieliszek. Simon szybko poszedł w jego ślady. – Okej, ustalmy w czym tkwi problem.
- Mam trzydzieści trzy lata i jestem nieodpowiedzialnym dupkiem, któremu świński pasterz zgarnął zwycięstwo w Turnieju. Czy to może brzmieć jeszcze bardziej chujowo, niż w rzeczywistości?
Widząc wymalowaną na twarzy Simona fatalną bezradność, Bjoern westchnął, wstrzymał argument o tym, że w Innsbrucku Simi przegrał z Finem i na chwilę przymknął oczy. W jednej chwili zachciało mu się śmiać i płakać, co mogło być dowodem na jego aktualny stan wskazujący, jak i na fakt, że przez chwilę miał ogromną ochotę przyłożyć Ammannowi. Ot tak, po prostu, tłumacząc cios simonowym debilizmem.
Zamiast jednak podnieść pięść, Bjoern wziął głęboki wdech i spojrzał na przyjaciela, po czym zaczął wykładać mu spokojnym głosem to, co Simon powinien usłyszeć już dawno, a czego z całą pewnością żaden dureń jeszcze mu nie powiedział.
- Wszystko będzie dobrze. Przecież dziecko nie pojawi się z dnia na dzień, tylko za ileś tam miesięcy. Masz dużo czasu, żeby się przygotować. Przede wszystkim nie panikuj i zaopiekuj się Janą. Jakby nie patrzeć, to ona powinna bać się bardziej.
- Jana jest silniejsza, lepiej sobie poradzi ode mnie.
- Od ciebie tak, ale bez ciebie już nie.
Simon umilkł. Przetarł zmęczoną twarz dłonią i docisnął okulary do oczu, nie podnosząc ich spojrzenia na Romoerena. Bjoern znał ten wyraz, który właśnie malował się na obliczu Ammanna. Przyswajał czyjąś rację, wcześniej analizując ją trzykrotnie, by w końcu uzmysłowić sobie, że znów przegrał. Gorzki uśmiech zakańczał cały proces przetwarzania danych. Bjoern wygrał. Znowu.
- Dobra, będę mężczyzną.
- Najwyższa pora, Simi.
- A potem? Co potem?
- Nie zemdlej na porodówce.
Simon głęboko kiwnął głową, po czym spojrzał na Bjoerna zza przymrużonych oczu. Romoerenowi zdecydowanie nie podobał się ten wzrok, więc nie bacząc na rentgen, którym właśnie był traktowany, przechylił kolejny kieliszek wódki i wykrzywił twarz.
- Ber, twoja wizja przyszłości wydaje mi się niepełna – zaczął dość wyniosłym tonem, co oznaczało tylko jedno: Ammannowi uruchomił się tryb filozofa. – Jest w niej wszystko, Martine, dom, wakacje, spokój…
- Pies – wtrącił szybko Norweg.
- … pies, okej. I co? Wszystko?
Bjoern wstrzymał oddech, bo doskonale wiedział do czego Simon właśnie zmierza. I ani trochę mu się to nie podobało. Tylko Ammann miał to zupełnie gdzieś i hamując coraz uciążliwszą czkawkę, wbijał w niego wyczekuję spojrzenie.
- Wszystko – potwierdził Romoeren, zaciskając na udach pięści. – Co jeszcze?
- Co jeszcze? Ber… pędź do tej swojej Łososiolandii, natychmiast bierz Martine w obroty i rób jej dzieciaka. Słyszysz? Wypełnisz czymś swoje życie, ułożysz je sobie i niczego nie stracisz. Przecież ty powinieneś być ojcem. Cholera, tak! Byłbyś o wiele lepszym ojcem ode mnie. Ty byś się tego nie bał, udźwignąłbyś to, poradziłbyś sobie o wiele lepiej. Jezu, Ber! Obiecaj mi, że za rok o tej porze będziemy chodzić na wspólne spacerki z wózkami!
- Z Oslo do Schindellegi jest kawał drogi – stęknął Ber, czując na barkach napór simonowych ramion oraz wirujące w głowie wszystkie słowa, które Ammann wypluł z siebie z prędkością karabinu maszynowego, a także rosnące poczucie przykrości.
- Ale jakby to byli synowie, to w przyszłości jeździlibyśmy razem na konkursy! – Wykrzyknął z podekscytowaniem Simon, podskakując na swoim stołku. – Bjoern, nie zawiedź mnie, dobra?
- Zalałeś się.
- Och, i to jak – przytaknął mu z głupim uśmiechem, a głowa niebezpiecznie zakołysała się na ammannowej szyi. – Nie zemdleję na porodówce, obiecuję.
- Cudownie.
- Zrobię to tutaj.
I nim Bjoern zdążył otworzyć usta, głowa Simona z hukiem opadła na bar.

* * *

Norwegia. Oslo. Dom. Mieszkanie na piątym piętrze, za którego drzwiami czeka jego wymarzona nieskończoność w ramionach Martine. Cała reszta życia bez skoków, tylko oni. Wreszcie będzie mógł powiedzieć jej, że teraz ma go na wyłączność. Cieszył się jak małe dziecko na myśl o realizacji wszystkich planów, które do tej pory spadały na dalszy plan. Po raz pierwszy od dawna czuł, że ma całe życie przed sobą.
Wiedział, że właśnie szczerzy się do siebie jak ostatni dureń, ale nic nie mógł na to poradzić. Pchnął drzwi, a w jego nozdrza od razu uderzył charakterystyczny zapach ich mieszkania.
- Martine! Wróciłem!
Nawet nie ściągnął butów. Rzucił wszystkie torby oraz narty pod ścianę, ryzykując oberwaniem za robienie toru przeszkód w przedpokoju i poprawił jak zwykle przekrzywiony obraz namalowany przez Tarę. Uśmiechnął się sam do siebie, a słysząc dźwięk uderzanych o panele pazurów i ciche szczeknięcie, jego usta wygięły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Glenn, przyjacielu! – Bjoern kucnął i widząc obskakującego go z każdej strony mopsa, roześmiał się głośno. W końcu Glenn oparł się przednimi łapami o uda Romoerena i z wywieszonym językiem pozwalał tarmosić swoją każdą pojedynczą fałdkę. – Ja też za tobą tęskniłem, grubasie.
Ale jeszcze bardziej tęsknił za Martine, która wciąż nie wyszła mu na powitanie.
- Gdzie twoja pani, hm? Chodź, poszukamy jej!
Bjoern wyprostował się, a Glenn od razu od niego odskoczył i przebiegł między rozchylonymi drzwiami, które prowadziły do salonu.
- Martine? – Wszedł do pomieszczenia i uśmiechnął się z ulgą. – Tu jesteś.
Martine siedziała w swoim ulubionym fotelu, opatulona ulubionym swetrem, a obok na szklanym stoliku stał jej ulubiony kubek, w którym zazwyczaj piła ulubioną herbatę podczas czytania niekoniecznie ulubionych książek. Martine otoczona takim zestawem zawsze była najszczęśliwszą Martine, zwłaszcza, gdy obok na kanapie drzemał Bjoern.
Jednak tym razem Martine nie była szczęśliwa.
Wystarczyło jedno spojrzenie zza zaszklonych oczu, by uśmiech zszedł z ust Bjoerna. Zmarszczył czoło, przyglądając się swojej żonie i nie przypominając sobie, by kiedykolwiek widział ją taką… nawet nie smutną, ani złą. Jasne, wielokrotnie płakała na jego oczach, przeżywała gorsze dni; potrafił rozpoznać, gdy nie miała dobrego humoru. Ale nie tym razem. Nie umiał odczytać wyrazu twarzy Martine. Patrzyła na niego z całą masą nieznanych mu z jej strony uczuć.
- Wróciłeś. – Odezwała się pierwsza, a dźwięk jej chłodnego głosu sprawił, że po ciele Romoerena przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Jeszcze kilka chwil temu, gdy wjeżdżał windą na ich piąte piętro, miał ułożonych w głowie tysiąc pomysłów na powitanie Martine. Patrząc na jej zaczerwienione, podkrążone oczy, opuchnięte policzki i zaciśnięte wargi nie pamiętał żadnego z nich. Nie spodziewał się takiego powitania.
- Wróciłem – przytaknął niezbyt przytomnie, błądząc spojrzeniem po całej sylwetce blondynki. Na chwilę zapadła cisza. Bjoern zatrzymał wzrok na wygiętych w dziwnym uśmiechu ustach Martine. – Co się stało?
- Mogłabym zadać ci to samo pytanie – odpowiedziała przez zatkany nos i posyłając mu rozżalone spojrzenie. - Co się stało, Bjoern? Hm? Co się stało?
Ściągnął brwi i pokręcił głową, starając się dać jej do zrozumienia, że nie rozumie tej sytuacji. Wrócił. Wrócił do domu i wrócił na stałe. Już nie wyjedzie, już jej nie zostawi. Przecież o tym wiedziała. Jeszcze dwa dni temu, tuż po ostatnim konkursie w jego karierze, rozmawiali o tym przez telefon. Wtedy była taka radosna, cieszyła się, że udało mu się mimo wszystko szczęśliwie zakończyć przygodę ze skokami. Była podekscytowana każdą pojedynczą wizją ich przyszłości, co chwila wymieniała miejsca, do których obiecał kiedyś ją zabrać. I nie mogła doczekać się jego powrotu ze Słowenii. Tymczasem ona zamiast powitać go jeszcze w progu mieszkania, spakowana i gotowa na ich nareszcie prawdziwe życie, zachowywała się tak, jakby wcale go nie chciała.
- Jak długo zamierzałeś mnie okłamywać?
- Co?
Mimowolnie oblał go zimny pot. Martine zacisnęła wargi i obróciła głowę, więc podążył za jej spojrzeniem. Utkwił wzrok w leżącej na jadalnianym stole niebieskiej teczce, której widok spowodował znacznie szybsze bicie serca Bjoerna.
- Nie mogłam doczekać się twojego powrotu, więc pomyślałam, że czas upłynie szybciej, gdy posprzątam w całym mieszkaniu. Nie sądziłam jednak, że chcąc poukładać twoje ubrania w szafie, dowiem się, że mój mąż od dłuższego czasu notorycznie mnie okłamuje i to w kwestii, która, jak myślałam, jest dla nas obojga cholernie ważna. Najwidoczniej się myliłam.
O kurwa. Okurwakurwakurwakurwakurwa.
Wstrzymał oddech, a serce boleśnie zakołatało mu o żebra. Nagle poczuł okropną suchość w ustach, uniemożliwiającą mu powiedzenie choćby słowa. Z przerażeniem wpatrywał się w teczkę, którą miesiące temu tak genialnie zatytułował ‘faktury za maj’, aby nie zdradzić jej właściwego przeznaczenia. Bo przecież Martine nigdy nie miała głowy do księgowości, zawsze gubiła wszystkie ważne papiery, nie dbała nawet o zatrzymywanie paragonów… Co jej nagle strzeliło do głowy?
- Tine…
- Twoje wyniki, Bjoern – mruknęła zupełnie tak, jakby on zapomniał, co znajdowało się w teczce. – Twoje pieprzone wyniki, potwierdzające, że przerwałeś leczenie.
- To nie tak…
- Nie? A jak? – warknęła, prostując się w fotelu. – Okłamałeś mnie, mówiąc, że się leczysz. Mówiłeś, że chcesz tego samego, że ci zależy. A ty? Wiesz co zrobiłeś? – spytała, wbijając w niego rozwścieczone spojrzenie, które tak idealnie współgrało z przyciszonym głosem. Bjoern uniósł na nią wzrok. – Wybrałeś skoki.
Głos nieco jej się załamał, więc odwróciła głowę, a jasne pasma włosów zakryły jej twarz. Miał ochotę podejść do niej, ująć twarz Martine w dłonie i szukać jakichkolwiek słów, które byłyby odpowiednie w tej sytuacji. O ile takowe w ogóle istniały.
- Czemu nawet mnie nie dziwi, że nic nie mówisz? – Odezwała się ponownie. Wyczuł, że znów na niego patrzy, podczas gdy sam nie potrafił oderwać wzroku od stojącej na komodzie ich wspólnej fotografii. – Znów przegrałam ze skokami, co? Po raz kolejny narty okazały się ważniejsze ode mnie i od naszej przyszłości… Cholera jasna, Bjoern, patrz na mnie! – wrzasnęła, a po jego plecach przeszedł silny dreszcz. Spojrzał na nią; na jej zaszklone oczy, zaciśnięte pięści i rozdygotaną sylwetkę. Im bardziej starała się być dzielna, tym mniej jej się to udawało. W życiu nie czuł się tak podle, jak w tej chwili. – Tak długo się staraliśmy… A ty to wszystko tak po prostu spieprzyłeś dla kilku skoków.
- Martine, to nie tak… - Zdobył się wreszcie, aby coś z siebie wydusić i podszedł do niej, chcąc chwycić jej drobną dłoń. Cofnęła ją. – Pozwól mi to wytłumaczyć.
- Nie masz czego tłumaczyć. Zrezygnowałeś, Bjoern. Zrezygnowałeś ze mnie i z naszego dziecka dla pary nart i skoczni – niemalże wyszeptała, jakby sama do końca nie wierzyła w to, co przecież oboje wiedzieli. Bo Ber dokładnie zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co Martine wyciągnęła na wierzch. I wiedział, że ma rację. Bo on… On naprawdę kiedyś zrezygnował. I jeśli nie zaczynał tego właśnie żałować, to nie wiedział, jakie uczucie właśnie zaciskało mu krtań i żołądek. – Powiedz mi jedną rzecz… Warto było?
- Tine…
- Warto było, do cholery?! – Uniosła głos, odtrącając znów jego dłoń. I choć kilka łez spłynęło po czerwonym policzku, z jej oczu emanowała wściekłość i ból.
- Nie.
Prychnęła cicho i odwróciła głowę, gdy Bjoern kucnął przed nią i dotknął dłonią jej wilgotnego policzka.
- Chociaż tyle… - szepnęła i mocno zacisnęła powieki.
Cała się trzęsła, gryząc wargi, co wprowadzało Romoerena w najgłębsze stany wewnętrznego upodlenia. Martine była nieszczęśliwa. A wszystko przez niego, przez jego kłamstwa i… ludzkie przerażenie, które pchnęło go do podjęcia decyzji, której Martine nigdy by nie zaakceptowała. W jakiś sposób łudził się, że rzeczywiście robi lepiej. Dla siebie, dla niej, dla kogoś, kogo oboje mieli nigdy nie poznać.
- Skarbie, spójrz na mnie, proszę – zabłagał, sięgając do jej dłoni. Tym razem jej nie cofnęła, więc przysunął ją do ust i złożył na niej długi pocałunek. – Tine, posłuchaj…
- Zrezygnowałeś z naszej rodziny – powtórzyła cicho i podciągnęła nosem.
- Nie zrezygnowałem. Nigdy tego nie zrobiłem…
- Skończ! – krzyknęła, otwierając oczy i posyłając mu spojrzenie, pod którego naporem kolana Bjoerna dotknęły podłogi. – Oboje wiemy, że leczenie kolidowało z powrotem na skocznię, więc nie wciskaj mi kolejnych kłamstw, okej?
Ber zacisnął usta. To wszystko wcale nie wyglądało tak, jak patrzyła na to Martine.
- Właśnie zrezygnowałem ze skakania. Dla nas, Tine. Aby być cały czas z tobą. Nie rozumiesz?
Martine patrzyła na niego przez chwilę, by w końcu uśmiechnąć się gorzko i pokręcić głową.
- Nie rozumiem, dlaczego mnie okłamałeś. Nie rozumiem, dlaczego ze mną nie porozmawiałeś. Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to wszystko przede mną…
- Tine…
- Nie rozumiem, jak możesz znosić tę ciszę i spokój w mieszkaniu! – krzyknęła i poderwała się z fotela. Stanęła na środku salonu. – Och, wiem! Bo ciebie przez większość roku nie ma w domu! To nie ty jesteś sam! To nie ty czekasz! Ciągle masz kogoś obok siebie, a ja? Pomyślałeś o mnie?
- Cały czas! – Ber wyprostował się, posyłając żonie pierwsze tego popołudnia gniewne spojrzenie. – Wszystko co robię jest z myślą o tobie!
- Rezygnując z dziecka też o mnie myślałeś?
Wstrzymał w płucach oddech, zacisnął pięści, spuścił głowę. Nie był przygotowany na tę wojnę. Ale czy dało się być na nią przygotowanym?
- Naprawdę nie widzisz, że czegoś między nami brakuje? Nie, nie ‘czegoś’… Kogoś?
Nie, nie widział. Bo dla niego szczęście zamykało się w jednej osobie i była nią właśnie Martine. Nie potrzebował nikogo innego. Nie potrzebował małej, bezzębnej istoty, za którą musiałby wziąć odpowiedzialność. Nie potrzebował nikogo, wokół którego od paru lat kręcił się cały ich świat mimo tego, że nawet nie istniał. Nie potrzebował dziecka, którego nie mógł jej dać.
- To twoje marzenie. Nie moje.
Zapadła cisza. Długa, niezmącona, napięta. Cisza, podczas której polały się kolejne łzy, pękło jedno serce, a drugie rozrywał wywołany odpowiedzialnością ból. Bjoern czuł się winny.
- Myślałam… Myślałam, że oboje go chcemy.
- Tak było, dopóki nie okazało się, że… Że nie będzie tak łatwo – odparł jak najłagodniejszym tonem, czując obezwładniający go brak sił i ból głowy. - Od tamtej pory wpadłaś w obsesję na punkcie dziecka, którego nie ma. Czasem miałem nawet wrażenie, że jesteśmy rodzicami kogoś, kto nie istnieje. Nie zauważyłaś tego, jak nagle wszystko zaczęło kręcić się wokół dziecka? Gdzieś w tym wszystkim zaczęliśmy zapominać o sobie nawzajem…
- Nie. – Martine stanowczo pokręciła głową. – To właśnie dziecko miało nam pomóc…
- Dziecko nie jest w stanie niczemu pomóc, jeśli rodzi się tylko po to, aby mamusia i tatuś przypomnieli sobie, jak bardzo się kochają!
- Ale dziecko jest dowodem miłości rodziców…
Bjoern zastygł w miejscu. Przez chwilę miał wrażenie, że kręci mu się w głowie, co zrzucił na coraz silniejszą migrenę. Aż w końcu spojrzał na swoją żonę z niedowierzaniem.
- Nawet nie próbuj wmawiać, że cię nie kocham.
Tine wbiła zęby w dolną wargę i tłumiąc na niej łkanie, objęła się ciaśniej ramionami. Malała w oczach Romoerena i stawała się coraz bardziej przezroczysta. Pogubiła się i doskonale to rozumiał. On też już nic nie wiedział.
- Kocham cię – szepnął, zamykając jej drobne ciało w swoim objęciu. Nie oponowała, wtuliła się w niego z całych sił i rozpłakała się jak mała dziewczynka. Serce mu pękało, gdy trzęsła się w jego ramionach, a on nie potrafił nic z tym zrobić. – Kocham cię najmocniej na świecie i będę powtarzać to bez końca, jeśli tego właśnie potrzebujesz. Tylko… Tylko nie mogę dać ci tego, czego chcesz.
Przez długie minuty stali na środku salonu wtuleni w siebie. Wpadające przez okna promienie zachodzącego słońca przesuwały się po ich sylwetkach, otulając je mrokiem. Martine już nie płakała. Uczepiona bluzy Bjoerna głęboko oddychała, podczas gdy on co jakiś czas składał pojedyncze pocałunki na jej czole.
- Bjoern… - stęknęła cicho, nie odrywając policzka od jego piersi. Westchnęła. – Muszę odpocząć.
- Jasne. Połóż się, zaraz zrobię ci herbatę…
- Nie. – Przerwała mu. – Muszę odpocząć od ciebie.
Poczuł jak wszystkie jego mięśnie automatycznie się napinają. Odsunął Martine od siebie i ujmując jej twarz w dłonie, spojrzał na nią z niezrozumieniem. W oczach żony dojrzał świeże łzy.
- O czym ty mówisz?
- Tak będzie lepiej. Dla mnie, dla ciebie… Dla nas.
Bjoern pokręcił głową.
- Nie, nie rozwiążemy problemu, będąc z dala od siebie. To nie jest wyjście.
- Muszę wszystko przemyśleć. Muszę być jak najdalej od ciebie.
- Martine…
Odsunęła się od niego i pokręciła głową. Posłała mu kolejne, tym razem zawiedzione spojrzenie i puściła dłonie Bjoerna.
Nie tak miał wyglądać jego powrót.
Nie tak miał wyglądać początek nowego życia.

* * *

Spakowała wszystkie swoje rzeczy. Zupełnie tak, jakby miała już nigdy nie wrócić. Zabrała nawet Glenna, pozostawiając po sobie przeraźliwą ciszę i pustkę w mieszkaniu i wyjechała do siostry do Rotnes. Niby blisko, ale wciąż tak cholernie daleko. Za daleko. Bo powinna być obok niego, tak, jak powinno być zawsze.
Winny. Nie miał co do swojej winy najmniejszych wątpliwości. Okłamał ją wiedząc, jak brzydzi się kłamstwem. Okłamał ją wiedząc, ile znaczy dla niej cała ta sprawa. Boże, dlaczego był takim egoistą? Dlaczego uznał, że przecież tak da się żyć? Dlaczego przez własną głupotę odebrał im szansę na spełnienie jej marzenia? I dlaczego myślał nad tym dopiero teraz?
- Bo ona wyjechała, a ty zostałeś całkiem sam. Nawet psa ci nie zostawiła. Matko jedyna, jak tu smutno bez Glenna!
Bjoern czasem miał wrażenie, że Tom Hilde nie słyszy tego, co mówi, a jedynie odbiera ciche pobrzękiwanie w uchu. Ale nawet jeśli właśnie sprzedał mu mentalnego kopa w jelito, nie miał prawa powiedzieć złego słowa. Tom jako pierwszy pojawił się w drzwiach jego mieszkania po tym, gdy Bjoernowi runęła połowa świata. Nawet, jeśli nie stała za tym zwykła przyjacielska troska, a pusta lodówka Hilde, który jako sąsiad z dołu już po przeprowadzce do Oslo w jakiś naturalny sposób stał się trzecim lokatorem w mieszkaniu państwa Romoeren.
- Kurczę, to takie dziwne… - zamyślił się Tom, okręcając się na barowym krzesełku i wybierając z kubeczka resztki jogurtu. – Wydawaliście się niezniszczalni.
- Wszystko jedno… - mruknął cicho Bjoern, wpatrując się tępo w sufit z kanapy, która od kilku dni stanowiła jego legowisko. – Zasłoń okna i daj mi spać.
- Przecież Martine zabrała zasłony.
Ja pierdolę.
Ber naciągnął koc na głowę i zacisnął mocniej powieki, by nie musieć znosić okropnego światła słonecznego, wpadającego do całego mieszkania. Za każdym razem gdy zapadał w krótką drzemkę liczył, że po obudzeniu to wszystko okaże się tylko okropnym snem. Że za chwilę Martine przejdzie z kuchni do salonu, postawi na stoliku kubek z kawą, a potem zmierzwi mu włosy i pocałuje w policzek. Jakimś cudem za każdym razem zamiast Martine, widział opróżniającego resztki jego zapasów Toma.
- Miśku, powiedz mi, ile minęło już dni od wyjazdu Tine?
- Cztery dni, dwadzieścia godzin i trzydzieści cztery minuty.
- O stary… - jęknął Tom. – Ekspresowo osiągnąłeś fazę, w którą każdy normalny facet wpada po miesiącu od rozstania.
- Nie rozstaliśmy się! – krzyknął spod koca Bjoern. Aż wzdrygnął się, słysząc z ust Hilde jedno z trzech słów na ‘r’, które wprawiało go w nagły skręt żołądka. Rozstanie, rozwód i rozgrzewka. Zakazane 3R w słowniku Romoerena. – To tylko chwilowy kryzys. Martine odpocznie, wszystko przemyśli i wróci. Będzie tak jak dawniej.
- Jesteś pewny?
- Bo co?
- Bo zabrała blender.
- Pierwsza dolna szafka od lewej.
- Och, rzeczywiście. Czyli jednak jest jakaś nadzieja.
Gdy po mieszkaniu rozległ się jazgot uruchomionego blendera, Romoeren z całych sił zacisnął zęby, próbując nie wyskoczyć spod koca. Zachował dla siebie wizję narzucenia Tomowi na głowę worka i wyrzucenia Hilde z mieszkania. Przez balkon. Z piątego piętra.
- Proszę, Miśku, zrobiłem ci ‘smoothie’. – Tom wyraźnie zaakcentował nazwę mikstury o bliżej nieokreślonym kolorze i postawił szklankę na stoliku.
- Nie chcę twojego ‘smoothie’.
- To na poprawę humoru! Hej! – Hilde jednym ruchem ściągnął z Bjoerna koc i posłał mu załamane spojrzenie. – Wyglądasz jak kupa gówna.
- Mocne słowa jak na dziewczynkę w twoim wieku.
- Łał, długo nad tym myślałeś, dziadku?
Ber podniósł się, aby chwycić za koc, ale Tom odsunął się i stanowczo pokręcił głową.
- Żadnego gnicia i płakania w poduszkę. Koniec z tym, Romoeren. Idź się wykąp, bo jebiesz na kilometr, ogól się i wyjdź do świata żywych. A jak już będziesz z powrotem piękny, to zrób jakieś zakupy, bo w lodówce zostało ci tylko światło. – Hilde kiwnął głową w stronę kuchni, na co Romoeren spojrzał na niego jak na idiotę. – Słuchaj, ja wiem, że to kiepska sytuacja, ale przecież sam twierdzisz, że wszystko się ułoży. A ułoży się, więc rusz dupsko i żyj! Chwytasz?
- A rzucasz coś? Na przykład mój koc?
Jedno parsknięcie Toma kontra drugie parsknięcie Bjoerna stanowiło dzienny porządek na płaszczyźnie relacji obu skoczków w chwilach, w których dochodziło do drobnych zgrzytów. Zazwyczaj żaden nie odpuszczał, dopóki do sporu nie dołączał Bardal. Jednak tym razem byli tylko oni. Zero jakiegokolwiek Andersa na horyzoncie.
- Hilde, powiem ten jeden jedyny raz: daj mi umrzeć w spokoju, dobra?
- Ber, a ja powiem ci to raz, drugi i trzeci: nie bądź pipą, przestań się mazać i żyj na litość Papy!
Bjoern zacisnął palce na zamszowym obiciu kanapy, uderzając w Toma gniewnym spojrzeniem. Nikt nie będzie mu mówił, co ma robić. Będzie chciał pocierpieć nad własną niedolą, to to zrobi. Jeśli zechce zgnić pod kocem, to nikt mu nie zabroni. A jeśli nagle zapragnie przytrzasnąć głowę Hilde w piekarniku, to również to uczyni.
I już chciał jeszcze raz zaprezentować Tomowi, w którą stronę otwierają się drzwi frontowe w jego mieszkaniu, gdy nagle na ustach Hilde pojawił się uśmiech, który nigdy nie wróżył niczego dobrego.
- Miśku! Doskonale wiem, co poprawi ci humor!

*

Jakby ktoś nie wiedział: Imię Bjoern wywodzi się od wyrazu oznaczającego ‘niedźwiedź’, stąd Tum nazywa Romoerena ‘Miśkiem”. :D

Z racji, że zakończyłam Shattered, a teraz jesteśmy wraz ze skokami w Oslo… Rozpoczynamy historię BER-a i Norków jeszcze raz. Rok temu zaliczyłam niezły falstart, publikując pierwszą wersję prologu, który nie był tym, czym chciałabym zacząć Sznurówki. Miałam dużo czasu na przemyślenie tego opowiadania oraz modyfikację pomysłu i w końcu poczułam się gotowa na tę historię. Jeśli jest tu ktoś, kto pamięta pierwszy prolog, to zauważył, że część ze Słowenii pozostała ta sama. Nie było tu nic do zmiany, a ja jestem z niej naprawdę dumna i bardzo ją lubię. Zmieniłam nieco Oslo i teraz jest tak, jak sama tego oczekiwałam.
Także tak. BER to kolejny szczególny zawodnik w moim serduszku, więc samo opowiadanie też takie będzie. Bo to Bjoern, Tom i Team Norge, a sam pomysł kwitnie w mojej głowie już niemal dwa lata. Będzie raczej swobodnie i z humorem – w końcu piszemy o Norach. Mam nadzieję, że podołam i nie dostanę z nimi wszystkimi pierdolca, a Wy nie dostaniecie go ze mną. :D Wiecie, jak bywa.
To co? Zawiążemy razem te Sznurówki?